1/10

C. S. Lewis pisze:

„Tam, gdzie Nowy Testament nakazuje każdemu pracować, podany jest powód: aby miał co dać potrzebującym (por. Ef 4,28). Dobroczynność — dawanie ubogim — stanowi zasadniczą część moralności chrześcijańskiej: to ona wydaje się mieć decydujące znaczenie w świetle budzącej lęk przypowieści o owcach i kozłach.

W dzisiejszych czasach nieraz się słyszy, że dobroczynność powinna się stać niepotrzebna; że zamiast dawać ubogim, powinniśmy stworzyć takie społeczeństwo, w którym nikt nie cierpiałby ubóstwa. Całkiem możliwe, że powinniśmy stworzyć takie społeczeństwo. Jednak każdy, kto wobec tego sądzi, że już teraz można przestać dawać, bierze rozbrat z chrześcijańską moralnością.

Nie sądzę, żeby było możliwe ustalenie, ile należy oddawać potrzebującym. Obawiam się, że w tym przypadku jedyną niezawodną zasadą jest dawać coś więcej niż to, co jest nam samym niepotrzebne. Inaczej mówiąc, jeśli nasze wydatki na własny komfort, luksusy, rozrywki itp. są nie mniejsze od podobnych wydatków innych osób o zbliżonych dochodach, zapewne dajemy zbyt mało. Jeśli dobroczynność nie daje się nam we znaki ani w niczym nie zawadza, moim zdaniem jest zbyt skromna. Pewnych rzeczy powinniśmy sobie odmówić z powodu wydatków na cele dobroczynne. Mówię w tej chwili o zwykłych „celach dobroczynnych”. Konkretne niedole spadające na krewnych, przyjaciół, sąsiadów czy pracowników, które Bóg niejako podsuwa nam pod oczy, mogą wymagać czegoś znacznie większego — łącznie z poniesieniem ryzyka i zagrożeniem własnym. Dla wielu z nas największą przeszkodą w praktykowaniu dobroczynności nie jest luksusowy styl życia czy żądza bogacenia się, ale własny lęk — lęk przed niepewnością. Często trzeba w nim dostrzec pokusę. Czasami naszą dobroczynność ogranicza także pycha — doświadczamy pokusy, aby więcej niż potrzeba wydawać na ostentacyjne formy hojności (napiwki, gościnność), a mniej niż powinniśmy na tych, którzy naprawdę potrzebują naszej pomocy.”

C. S. Lewis, Chrześcijaństwo po prostu

*

Abstrahując od tego, że kocham Lewisa i jego super-logiczne wywody, złośliwości, przykłady i metafory (serio – cu-dow-ność!), to ten kawałek przypomniał mi o dziesięcinie i jałmużnie. O jałmużnie przypominały mi też ostatnie lekcje w szkole o islamie i jego pięciu filarach, o dziesięcinie zresztą też, bo w końcu średniowiecze… no i rzeczywistość.

Mogę się teraz zamienić w \postać sprzed trzech epok, która zaraz będzie narzekała, jak dzisiejszy świat przez konsumpcjonizm schodzi na psy. I jest to prawda, ale nic nie wnosi i nie o to mi chodziło. Chodzi mi raczej o te głosy, które pojawiają się w różnych przestrzeniach, z różnych stron do mnie dochodzą i są dowodem na to, że pieniądze nie mają w społeczeństwie ostatniego słowa.

Bo oto jest taki głos jak Lewisa – trochę radykalny, przynajmniej w moim odczuciu, ponieważ nie wyznaczający żadnej konkretnej kwoty, jaką należy przekazywać tym, którzy nie mają. Lewis nie wyznacza jej nawet procentowo – nie mówi, że to ma być 1%, 10%, 50% dochodów. Tylko mówi, że dobroczynność, żeby realnie zmieniała serce, to musi trochę uwierać.

I w sumie nie ma w tym nic nowego – wszak opowieść tę mamy już w Biblii, gdzie uboga wdowa wrzuca swoje ostatnie 2 grosze.
Chyba nigdy jej do końca nie zrozumiem. Ostatnie, serio?

Opowieść zresztą obecna w późniejszych legendach, jak choćby w tej, w której Bolesław Chrobry chciał wykupić ciało św. Wojciecha, miał zapłacić tyle, co ono ważyło, położył na wadze całe swoje bogactwo. A tu nic. Podeszła wdowa, położyła swój pieniążek, i bęc. Waga przechyliła się w drugą stronę, zaczęto zdejmować bogactwa królewskie, a na koniec okazało się, że waga jest w równowadze wtedy, kiedy na jednej szali leży pieniążek wdowy, a na drugiej ciało świętego. No i Prusowie mieli się z pyszna, niewiele zyskali na tej kuszącej transakcji.

*

Dziesięcina jako obowiązkowy podatek na utrzymanie duchowieństwa przeszła już do historii (z tego, co mówi Wikipedia, to w niektórych kościołach protestanckich nadal jest), wierni mniej lub bardziej dobrowolnie wrzucają na tacę i dają na Mszę, ale…

Niezwykle, naprawdę niezwykle inspirujące były dla mnie opowieści kilkorga moich znajomych o tym, że oni – dobrowolnie – płacą dziesięcinę. Niekoniecznie zawsze na Kościół, ale po prostu ze swoich wszystkich przychodów odkładają 1/10 nie na konto oszczędnościowe (to też im się zdarza), ale na to, żeby się tym podzielić. I na modlitwie pytają Pana, komu te pieniądze przekazać. Kto ich potrzebuje.

I to jest naprawdę niesamowite. Bo oni wcale nie są najbogatszymi ludźmi świata. Nawet nie są najbogatszymi ludźmi, jakich znam. Niektórzy żyją z tego, co ludzie – w podobnym geście – im dadzą. Więc jest różnie, raz łatwiej, raz trudniej, a oni niestrudzenie z tego, co mają – nawet jeśli to niewiele – odkładają 1/10 i ufają, że Pan się zatroszczy o to, czego im potrzeba. Zresztą ktoś mnie ubiegł i wcześniej o tym napisał 😉

Cóż masz, czego byś nie otrzymał mówił chyba święty Paweł. I taki zwyczaj nieustannie o tym przypomina. Bo ta dziesięcina to naprawdę „nie moje” pieniądze. Choć bardzo trudno jest podjąć decyzję, gdzie ją złożyć. Jest tyle kwestii, tyle miejsc potrzebujących pomocy – i tak wielokrotnie większej, niż jesteśmy w stanie dać. Bo też nie chodzi o zbawianie świata – to już zrobił za nas Ktoś inny. I tak – bezpośrednim skutkiem przyjęcia takiego stylu gospodarowania pieniędzy jest zaspokojenie (w pewnej mierze) potrzeb ludzi bardziej potrzebujących. Ale wychodzi na to, że to nie o to chodzi. A w każdym razie nie tylko o to. Że jest za tym głębszy sens i większy cel. O ile oczywiście wierzymy, że poza światem materialnym coś istnieje.

*

Zresztą… to, że jałmużna jest obecna nie tylko w judaizmie i chrześcijaństwie, ale również w islamie i pewnie jeszcze gdzieś indziej, może być znakiem czegoś uniwersalnie zapisanego w świecie. Choć islam ma swoje korzenie (też) w judeochrześcijańskiej kulturze. Ale przecież jest zupełnie inny. Dzielenie się tym, co mamy z tymi, którzy aktualnie nie mają, uczłowiecza nas… a może… „ubóstwia” – w znaczeniu „upodabnia do Boga”?

 

Litwania, ja watani

Standardowa lekcja z moimi kochanymi mat-fizami. Początki islamu, Mahomet, wędrówka przez pustynię. Matematyka arabska – bo w końcu mat-fizy. Al-lah, al-Chwarizmi, al-dżabr, przecież jest jeszcze Al-Kaida i sporo innych arabskich rzeczy zaczyna się na al-…

– Dlaczego?
– No cóż. Nie przygotowałam się na takie pytanie. Nie znam arabskiego. Pewnie to da się jakoś językowo wytłumaczyć, ale nie kończyłam arabistyki.
– Możemy się uczyć arabskiego! – proponuje K.
– No…ale to wtedy by musiała przyjść pani od arabskiego, a nie pani od historii – ripostuję?
– Nie, wcale nie, możemy się uczyć razem.

Żarty, żarty. Bye, bye, wszyscy wiemy, że to nierealne.
W sumie gdybym się nauczyła jakiegoś jednego zdania po arabsku, to byłoby śmiesznie. Tak, o, dla żartu. O. Albo wiersza arabskiego. Na pewno jest jakaś piękna arabska poezja. Albo znaleźć… Pana Tadeusza! Już kiedyś umiałam inwokację po rosyjsku, mogę się nauczyć i po arabsku, nie?

Internet milczy i nie dzieli się tłumaczeniem. Chyba go nie ma. Jest jedynie wywiad z profesorem z UJ, który przetłumaczył na arabski Sonety krymskie Mickiewicza, w którym profesor się zwierza, że zabrał się za Pana Tadeusza i że kończy pierwszą księgę. Stan na „parę lat temu”. Hmm.

UJ-otowy USOS dzieli się mailem do profesora. Piszę. Szanowny Panie Profesorze, mam sprawę dość nietypową. Jestem nauczycielką historii w liceum i […] Czy byłaby taka możliwość, żeby się Pan Profesor podzielił swoim tłumaczeniem?

Dzień później – odpowiedź. Uważam, że to świetny pomysł i oczywiście przesyłam w załączniku tekst w j. polskim, arabskim, oraz transkrypcję. Jeśli trzeba mogę też nagrać ten fragment i przesłać przez WhatsAppa lub Messengera.

Mam!

Wysłałam do Claudii – znajomej z Libanu. Claudia, could you please record this for me? Oh, sure. Mam nagranie. Nauczyłam się ❤

Kolejna lekcja. A dzisiaj mam dla Was niespodziankę, ze specjalną dedykacją dla K., bo to była jego propozycja, powiem Wam wiersz po arabsku.
– Zna Pani arabski?
– Nie! Wiersza się nauczyłam 😀

Litwania, ja watani, kas-sihhati anti…

No, za drugim razem zgadli, co to. Jednak ta Litwa na początku i zachowanie w miarę rytmu 13-zgłoskowca jest szalenie charakterystyczne.

Czy to coś wniosło w ich życie? Może zew przygody i robienia dziwnych rzeczy. Ja do dziś pamiętam (i nigdy chyba nie zapomnę), jak pan od fizyki nam recytował wiersze po elficku. ELFICKU.

Także ja z tym arabskim jestem najzupełniej normalna 😉

niepostrzeżenie

Na Trakcie Królewskim w Warszawie, tam gdzie Nowy Świat zaczyna być Krakowskim Przedmieściem (czy też na odwrót), wśród różnych napisów mniej lub bardziej mądrych, przy wejściu na jeden z wydziałów UW jest taki obrazek.

Cichutki.
Niepodpisany.
Niedostrzeżony.

Czasami zastanawiałam się, jaka część chodząca tamtędy codziennie (a to tysiące osób) go w ogóle dostrzega.
Jaka część z nich wie, kto to jest.

//opisujemy: fragment nieco zniszczonej ściany z wizerunkiem charakterystycznej postaci bodajże w koloratce. Bł. ks. Jerzy Popiełuszko//

„Zło dobrem zwyciężaj.”

Trudne wyzwanie na codzienność.
Czy dobro na pewno zwycięży? Wierzę, że tak, ale póki co, często się trzeba trzymać jedynie tej nadziei i wiary. Bo dobro często zwycięża niepostrzeżenie, a nie spektakularnie. Fajerwerki jeszcze będą.

Dobre słowo niepostrzeżenie zostawia ślad w sercu drugiego człowieka mówiący mu, że jest kawałek miłości dla niego w świecie. Podobno na jednym doświadczeniu miłości da się zbudować całą terapię. Ja tego nie zobaczę, ja tego nie doczekam, ale może mój uśmiech i „dobrze, że jesteś” w przyszłości zmieni komuś życie.

Kochać nieprzyjaciół.
Przebaczać 77 razy.
A jeśli ktoś to wykorzysta…?

„Bóg jest dobry. Dam się za to zabić.”
Dał. Wybite zęby, połamane żebra, wyrwane palce, rany na całym ciele, przypalanie, duszenie, miażdżenie, bicie.
Dał się za to zabić.

Niepostrzeżenie. Choć jego zniknięcie zauważyła cała Polska. A teraz dowiaduje się o nim cały świat. A miał się nikt nie dowiedzieć…

Dzień dobrej wiadomości

Budząca się szkoła?

Jeśli chcę zmienić świat, to najlepiej zmienić to, co jest najbliżej mnie. Jeśli chcę zmienić edukację, to muszę zacząć od własnej szkoły, od tego, co mam „tu i teraz”, bo to tych ludzi mam w tym momencie do kochania. Tych uczniów, tych nauczycieli, tych rodziców.

Jaki nie będzie system oświaty i jaka nie będzie podstawa programowa, to jednak to, jakie mam relacje z tymi ludźmi, zależy ode mnie. Oczywiście, system jako taki może stwarzać lepszą lub gorszą atmosferę, ale ostateczny wybór mojego podejścia do drugiego człowieka należy do mojego serca.

Zainspirowana ideą Dnia Dobrych Wiadomości w Librusie postanowiłam, mimo że nie mam własnych dzieci w szkole, wcielić ją w życie. Mam Librusa i mam kolegów i koleżanki nauczycieli. Niestety po 1,5 miesiąca pracy nadal nie wszystkich kojarzę, ale dużą część już tak. Więc korzystając z czasu w pociągu, który miałam na dzisiejsze dojazdy, siedziałam w librusie i pisałam wiadomości. Bo wielu z nich zrobiło w ciągu ostatniego 1,5 miesiąca jakąś miłą dla mnie rzecz: P. mi pomógł z załatwieniem ubezpieczenia i ogarnia kawę dla wszystkich do pokoju nauczycielskiego, M. zarezerwowała stoliki na spotkanie integracyjne dzisiaj, z A. doszłyśmy do porozumienia w kwestiach najważniejszych i wspieramy się modlitwą, O. i R. zajmują się Librusem i odpowiadają na wszystkie pytania i usuwają wszelkie awarie, A. załatwiła na wyjeździe integracyjnym żaglówki i mogłam sobie popływać (i wpaść do wody. I to dwa razy), M. stoi ze mną na dyżurze i jest z kim porozmawiać,…

Drobne, niedrobne, duże i nieduże. Co z tego, że część z tych rzeczy należy do naszych obowiązków, płacą nam za to i już. To nie zabrania być po ludzku wdzięcznym. A to proste „dziękuję” zmienia tak wiele. Sytuacja nie jest prosta, praca w szkole nie jest prosta, tyle emocji, interakcji, zdarzeń, decyzji, ludzi, dzwonek, przerwa,… Ale na „dziękuję” warto znaleźć czas, bo to jest jedna z lepszych inwestycji świata. Nie tylko w szkole.

…Najlepiej na tym pomyśle wyszłam, oczywiście, ja. Bo w odpowiedziach dostałam już takich „dobrych wiadomości” kilka 😉

*

//opisujemy: grafika – scena z Ewangelii – Jezus mówi do uczniów „Kto z Was, gdy ma 100 owiec i zgubi się jedna, nie zostawi 99…?”. Jeden z uczniów się zgłasza „Czy to będzie na egzaminie końcowym?”//

Moje lekcje też tak czasem wyglądają. A skąd ja mam wiedzieć, co będzie na sprawdzianie? 🙂

(naj)ważniejsze wydarzenia historyczne

W życiu szkolnym zdarza się całe mnóstwo zabawnych sytuacji. Niestety nie wszystkie można opowiadać publicznie, bo #RODO. Ale niektóre można. Jak odpowiednio bardzo zachachmęcę, to chyba będzie legalnie.

Niektórych nie można, bo uważam je za znakomite fortele na przyszłość, a zawsze istnieje jakieś niebezpieczeństwo, że moi uczniowie zabłądzą w ten kawałek internetu (dzień dobry!) i przeczytają. I nici z niespodzianki.

Któregoś dnia w pokoju nauczycielskim nad kartkówkami toczyła się rozmowa o tym, że przy sprawdzaniu takich rzeczy zawsze się można czegoś dowiedzieć. Że Tadeusz Mazowiecki jest odpowiedzialny za rozbicie dzielnicowe, a Otto von Bismarck był wielkim mistrzem zakonu krzyżackiego, na przykład. (sprawdzian diagnostyczny, nie u mnie, ale ładne pomysły; linki do wikipedii żeby na pewno było wiadomo, o których ludziach mówimy).

* * *

Rozmawiałam z moimi matfizami o (naj)ważniejszych wydarzeniach historycznych. Każdy mógł sobie wybrać własne, ale trzeba było mieć jakiś argument „dlaczego”.

I muszę powiedzieć, że jakkolwiek wewnętrznie przygotowałam się na to, że będą niespodzianki, to jednak mnie zaskoczyli :). Oczywiście część wydarzeń była dość „oczywista” i można było się spodziewać, że się pojawią. Wynalezienie pisma jako początek historii (ale i wydarzenie, które na rzeczywistość oddziałuje w ten sposób, że „bez niego nie pisalibyśmy tej kartkówki”), narodziny Jezusa jako początek ery, jako Wcielenie i nadzieja na zbawienie /dla chrześcijan/ i zdarzenie istotne dla powstania nowej religii… i w ogóle powstawanie religii…, rewolucja przemysłowa (tu brawo, to jedno z wydarzeń uznanych za przełomowe dla dziejów świata przez Big History Project), II wojna światowa, ewentualnie pierwsza, bitwa pod Stalingradem jako zdarzenie przełomowe dla drugiej, upadek Związku Radzieckiego (rewolucja październikowa też się pojawiła)…

Ale niektórzy wyrwali się ze schematu i przekonywali mnie, że (naj)ważniejszym wydarzeniem w historii był:
– pierwszy fabrycznie wyprodukowany papier toaletowy (a wyobraża sobie Pani bez niego?)
– pierwsza taśma typu duct tape (przecież silvertape’m można skleić wszystko, buty, namiot i samolot ;); poza tym: pomogła armii USA naprawiać skrzynie, zwiększyła liczbę osób mogących w domowych warunkach wykonać małe roboty, przez jej uniwersalność była wykorzystywana do wielu różnych rzeczy i tym samym przyczyniła się do ekologii oraz (moje ulubione) poprawiła morale ludzi, którzy lepiej pracowali, bo wiedzieli, że ją mają!
– wynalezienie pieca (to nawet brzmi jak super ważne, ale jak P. to pięknie na lekcji argumentował!!! całą klasę prawie przekonał)
– początki antyseptyki – jej! ktoś wyrwał się z historii okołopolitycznej!
– wynalezienie penicyliny – j.w.
– zdobycie Moskwy przez Polaków (oddziałuje na czasy dzisiejsze, ponieważ wypędzenie Polaków z Moskwy to dla Rosjan nadal święto państwowe)

Cudowność. Czasem argumenty lepsze od samych wydarzeń. Na przykład wynalezienie pisma było ważne, bo dzięki temu przekaz jest bardziej wiarygodny (o słodka naiwności, przecież napisać można absolutnie wszystko).

I, jak roztropnie kilku z nich zauważyło, ogólnie rzecz biorąc wybieranie jednego najważniejszego jest trochę bez sensu, bo zależy dla kogo, pod jakim względem i tak dalej. Ale nie o rozstrzyganie chodziło, tylko o to, żeby uczyć się argumentować, szukać informacji…

…i, jak się okazuje, trochę razem pouśmiechać 🙂

//opisujemy: kamień z wmurowaną „tabliczką pamięci” z napisem: „w tym miejscu w roku 1754 nic się nie wydarzyło”//

reset weekend

//opisujemy: Fragment ściany budynku murowanego z napisem graffiti: „W każde cierpienie wpisana jest zawsze jakaś obietnica”//

Trzy tygodnie ciężkiej pracy nauczyciela to czas wystarczający, żeby wyjechać odpocząć ;). A tak poważniej, to choć praca istotnie męcząca, to pomysł robienia sobie (co parę miesięcy) weekendu prawie-w-ciszy (mniej telefonu, mniej internetu, więcej spaceru, więcej Jego) to jest naprawdę dobry pomysł. Nie wiem, na ile realny na dłuższą metę – znaleźć wolny weekend czasem jest trudno – ale ten jeden raz się udało.

No i na jednym z tych „więcej-spaceru” znalazłam to [patrz: zdjęcie]. Niestety był już późny wieczór, więc i oświetlenie takie średnie.

„W każde cierpienie wpisana jest zawsze jakaś obietnica”

Hm. Tak? Nie? Zgadzam się? Nie wiem? Na pierwszy rzut oka mi się spodobało, potem zaczęłam rozkminiać, więc zrobiłam zdjęcie, żeby pamiętać. W samo to zdanie niewątpliwie wpisana jest nadzieja.

„Brzmi jakby to powiedział jakiś ksiądz” (komentarz mojego przyjaciela, księdza).

To mi w ogóle przypomina rozmyślania sprzed… pięciu? sześciu? lat, kiedy myślałam sobie nad tym, czy jest miłość bez cierpienia i czy jest cierpienie bez miłości. Wtedy to było sprowokowane (pośrednio) tym:

//opisujemy: na płycie chodnikowej biały wzór krzyż=serce”, fragment pseudoceglanej kostki i brązowych butów//

Chrześcijaństwo nie pozostawia wątpliwości, że przez krzyż objawiła się największa Miłość, jaką można sobie wyobrazić. A nawet większa. Po prostu Największa. Wracając…

I po tych pięciu latach rozkminiania (nie zawsze dokładnie na ten temat) przynajmniej na jedno pytanie udało mi się [wewnętrznie] odpowiedzieć. Wewnętrznie, a więc nie trzeba się zgadzać. Ale… nie ma miłości bez cierpienia. A już z całą pewnością [moją wewnętrzną] nie ma Miłości (przez wielkie M) bez cierpienia:
Jeśli się kogoś kocha, naprawdę, głęboko i z głębi serca, to przychodzi taki moment, kiedy ta Miłość boli. Bo tęskni, bo ten Ktoś cierpi (a ja ~współcierpię), bo ten Ktoś rani, bo… bo jesteśmy ludźmi.
Ale jednocześnie w takim przypadku takie cierpienie stwarza możliwość do pogłębienia Miłości. Do głębszego przeżywania życia, relacji, do przebaczenia, do porozmawiania, do wspierania (choćby przez samą bezradną obecność)…

…no ale czy jest możliwe cierpienie bez miłości? To znaczy czy zdarza się, że ktoś cierpi i nie ma w tym ani trochę miłości, tęsknoty za miłością…?

Szczerze – nie wiem – ale wydaje mi się, że (jednak?) w tę stronę odpowiedź brzmi: tak. Przychodzą mi na myśl sytuacje poważnej choroby. A już zwłaszcza osób samotnych, bez rodziny, bliskich… i oczywiście, że można i wtedy kochać, i się uczyć miłości, ale jednak chyba tej miłości trzeba wtedy szukać… i z całą pewnością jest to cierpienie, które nie bierze się z miłości.
Potrzebny mi filozof! Żeby to rozkminić jakoś logicznie. Mimo posiadanego wykształcenia nie jestem pewna, czy nie robię jakiegoś błędu w tych implikacjach, równoważnościach i zawieraniach.

…wracając do napisu na murze. „W każde cierpienie wpisana jest zawsze jakaś obietnica”

Nadzieja. Nadzieja na pewno jest wpisana, bo jeśli w śmierć jest wpisana nadzieja zmartwychwstania, to jakoś do tej nadziei z każdego cierpienia dobrniemy 😉

Ale obietnica? A może… może jeśli założyć, że obietnica może się wypełnić, a cierpienie nie zniknąć?

Obietnica jest wpisana ogólnie w życie (wierzę). Obietnica Miłości i bliskości. Jak pisał kiedyś Paweł Witon w swoim HiQ:

Nawet jeśli
Pamiętaj
Ja Jestem

To też sprzed sześciu lat. Chyba nadchodzi czas podsumowań i pogłębienia dawnych przemyśleń.

Ktoś wie, jak to jest?
Nie wiem, czy to jest rzecz, którą się wie. Rozumem. Sercem być może.
Ktoś czuje?

eM.

PS Zdaje się, że to najmniej ekonomiczna pora na opublikowanie posta jeśli chodzi o oglądalność. Ten blog nigdy nie będzie znany, jeśli będę go pisać raz na pół roku po nocach. Ale co ja poradzę na to, że to w takich dziwnych momentach wena przychodzi (a jak nie opublikuję od razu, to potem nabieram wątpliwości, czy to ma sens). Przychodzi zresztą częściej, ale większość tematów jest nie-blogowa. Zbyt prywatna.
Przy okazji serdeczne pozdrowienia dla moich uczniów, którzy ten blog niewątpliwie wykryli (pytanie, czy śledzą).

PS 2 Miałam wenę, więc pisałam prawie jak strumień świadomości. Prawie. Może uda mi się to napisać kiedyś w większym porządku.

po 76 latach

Jan Bytnar „Rudy”

76 lat temu o 4:30 gestapo przyszło na al. Niepodległości 159 po Janka Bytnara „Rudego”. Janek miał 21 lat. Był młodszy ode mnie.

I myślę, że ani on, ani Niemcy, ani jego rodzice, ani jego przyjaciele, którzy 3 dni później odbili go z rąk niemieckich pobitego niemal na śmierć… nikt w ogóle nie spodziewał się, że…

…kilkadziesiąt lat później ludzie będą co roku przychodzić 23 marca o 4:30 pod dom przy al. Niepodległości 159, żeby chwilę pomyśleć nad życiem, zapalić znicz i dać wyraz swojej pamięci. Uświadomić sobie po raz kolejny, że o ile każdy z nas chciał wstać o tak dziwnej porze, to „Rudy” nie miał tego wyboru. Pomyśleć o relacjach i przyjaźni, która łączyła go z Zośką, Alkiem…ale przecież nie tylko z nimi. Przecież odbijali go też Słoń, Anoda i jeszcze inni.

Obyśmy chcieli i umieli tworzyć takie relacje, przyjaźnie i potrafili tak siebie pokochać, żeby móc oddać za siebie życie w razie potrzeby.

I oby nie było potrzeby.

Pamiętamy!

23.03.2019. W tym roku wyjątkowo (jeśli patrzeć na ostatnie parę lat) nie było wydarzenia na facebooku. Z różnych powodów. Ale od miesiąca różni ludzie sami z siebie, znajomi i nieznajomi, pisali do mnie, czy w tym roku też jest spotkanie pod domem Rudego o 4:30. Każdemu odpisywałam, że będę…
Przyszłam ja. Przyszli harcerze z Rajdu Arsenał. Przyszli moi znajomi harcerze i nieznajomi harcerze. Przyszli znajomi i nieznajomi cywile, którzy kiedyś już usłyszeli, że taka akcja jest.
Większość stanęła czwórkami na chodniku przed domem Rudego. Gosia w którymś momencie policzyła czwórki…
23 marca 2019 o 4:30, przy al. Niepodległości 159 było nas około 250 osób.


Przeprośmy. #StopNiemiłości

Mam taką refleksję, że chyba jako społeczeństwo nie potrafimy przeżyć cierpienia.

Nie jestem jakąś szalenie doświadczoną przez los osobą. Zdaję sobie sprawę, że to cierpienie, z którym w swoim życiu już się zmierzyłam, jest mniejsze niż cierpienie wielu, wielu ludzi. Ale jednak swój kawałek jakiś też przeżyłam, i…

…wychodzi mi z tego mojego doświadczenia, że żeby przeżyć cierpienie dobrze (a nie tylko przetrwać) to trzeba nauczyć się MILCZEĆ. Potrafić usiąść w ciszy i posłuchać, co ma do powiedzenia o tym wszystkim moje serce. Co czuje. Co w nim gra. Co krzyczy. Co szepcze.
…no, to takie metafory trochę, nie wiem, czy zrozumiałe, ale naprawdę, jak chcemy wyciągnąć jakieś sensowne wnioski, to musimy się nauczyć wsłuchiwać w swoje wnętrze, a nie krzyczeć od razu co nam ślina na język przyniesie.
I oczywiście, że po tym etapie milczenia się mówi. Ale mówi się rzeczy… przeżyte.

A tymczasem komentarze w mediach są ogromnie przygnębiające. Zamiast zatrzymać się na „to tragedia. nie powinno do tego dojść. jest mi przykro, smutno, strasznie”, to ludzie przerzucają się pomysłami, kto jest winien tragedii. A jak napisał całkiem przytomnie Łukasz Pawłowski: „nie wiemy tego” [zachęcam do przeczytania].
Mam wrażenie, że przynajmniej znaczna część z tych osób, które tak plują jadem to na jednych, to na drugich, w jakiś sposób boi się usiąść z tą sytuacją sam na sam i zajrzeć, co się dzieje we wnętrzu, gdy o tym myślimy.

A z mojego serca na przykład wyszło coś takiego, czym chcę się podzielić ze światem.

PRZEPROŚMY.
W ramach wołania, że nie chcemy nienawiści, przeprośmy.
Gdyby tak każdy z nas usiadł na 15 minut w ciszy i pomyślał, kogo ostatnio zranił słowem. Pisanym, mówionym. Mową nienawiści. Mową niemiłości. Nie oszukujmy się, że jesteśmy idealni, na pewno każdemu z nas się to w ciągu ostatnich paru lat zdarzyło i to pewnie nieraz.

I przeprośmy.
Zadzwoń, spotkaj się na 5 minut, wyślij maila, smsa chociaż.
Jeśli ta osoba już nie żyje, to pójdź na cmentarz zapalić znicz. To symboliczne, ale naprawdę działa i przemienia serce, nasze człowieczeństwo potrzebuje takich zewnętrznych znaków wewnętrznego pojednania.

Nieważne czy to było wczoraj, miesiąc, 4 lata temu czy 25.

Może przeprosić też tych, którzy mniej lub bardziej dobrowolnie byli świadkami tej sytuacji. Przepraszam, że usłyszałeś, jak z moich ust brzmiały takie słowa…
w których był żal, złość i niemiłość, nienawiść.

I nie chodzi o to, że teraz mamy się wszyscy nie-wiadomo-jak lubić. No nie, nie ma przymusu lubienia całego świata i całej ludzkości. Możemy nadal mieć swoje poglądy, głosować na tę samą partię co wcześniej, nie lubić tych drugich, chodzić (lub nie) do tego samego kościoła i kibicować temu samemu klubowi. Ale… z szacunkiem.

Zacznijmy wreszcie przepraszać i przebaczać, bo inaczej nigdy się z tego zaklętego koła nie wykopiemy.

Tak więc usiądź w ciszy, pomyśl, kogo przeprosić, przeproś i podaj dalej.

Fot. z Unsplasha

„dziękuję, że jesteś”

Każde jest inne. I każde ma inny smak.

Mieliśmy wczoraj spotkanie opłatkowe w duszpasterstwie.
Nie lubię ich.
To znaczy, spotkań opłatkowych. Składania życzeń. I w ogóle. Z jednej strony jak już składam życzenia, to chciałabym, żeby były jakieś takie…indywidualne. A z drugiej jest to po prostu nierealne. Ani nie znam aż tak dobrze tych wszystkich spotykanych na opłatkach ludzi, ani nie mam czasu tych życzeń przygotować. A słuchanie 80 razy „wszystkiego najlepszego”… no spoko. Miło 🙂 Ale dziękuję, nie potrzebuję.

Ale jednak było fajnie. To znaczy… czy to za namową ojca Romka, czy też sami z siebie, ludzie poza życzeniami (a czasem po prostu zamiast nich) sobie dziękują. Za różne rzeczy. Ogólne i szczególne, konkretne albo nie.

I z jednej strony słuchanie XX razy „dzięki, że jesteś” też nie brzmi specjalnie atrakcyjnie.
A z drugiej…
…odkryłam wczoraj ze zdziwieniem, że każde z tych „dziękuję, że jesteś” ma inny…smak. Tak bym to chyba nazwała. Inaczej brzmi. O czym innym mówi. I tylko ja i ten drugi wiemy, o czym mowa.
I może nie wszyscy są mi bliscy.
Ale z każdą z tych osób moje i jej drogi się skrzyżowały. Na krócej lub dłużej, w minionym roku albo wcześniej. W zupełnie niepowtarzalny sposób i w zupełnie niepowtarzalnym momencie.

Dziękuję. że jesteś 🙂

plany i błogosławieństwo

Rojsty 2018. Odcinek Pierwszy. [załóżmy, że ten z biwaku to Zero]

brzoza-1.png

Otóż w nocy z 19 na 20 sierpnia plan był taki: wstanę sobie o 6:00, no może 6:15, pójdę po mleko na śniadanie, na spokojnie zjem, dopakuję parę rzeczy, wyniosę śmieci, posprzątam co zostanie i o 7:00 wyjdę na pociąg, żeby być z zapasem pół godziny przed odjazdem (odjazd 7:50) i się nie stresować.

20 sierpnia nastał bardzo piękny poranek, słońce świeciło, obudziłam się. Coś mnie tknęło, że chyba nie od budzika. Patrzę na godzinę – 7:36.

14 minut do pociągu. Czytaj dalej