//opisujemy: Fragment ściany budynku murowanego z napisem graffiti: „W każde cierpienie wpisana jest zawsze jakaś obietnica”//

Trzy tygodnie ciężkiej pracy nauczyciela to czas wystarczający, żeby wyjechać odpocząć ;). A tak poważniej, to choć praca istotnie męcząca, to pomysł robienia sobie (co parę miesięcy) weekendu prawie-w-ciszy (mniej telefonu, mniej internetu, więcej spaceru, więcej Jego) to jest naprawdę dobry pomysł. Nie wiem, na ile realny na dłuższą metę – znaleźć wolny weekend czasem jest trudno – ale ten jeden raz się udało.

No i na jednym z tych „więcej-spaceru” znalazłam to [patrz: zdjęcie]. Niestety był już późny wieczór, więc i oświetlenie takie średnie.

„W każde cierpienie wpisana jest zawsze jakaś obietnica”

Hm. Tak? Nie? Zgadzam się? Nie wiem? Na pierwszy rzut oka mi się spodobało, potem zaczęłam rozkminiać, więc zrobiłam zdjęcie, żeby pamiętać. W samo to zdanie niewątpliwie wpisana jest nadzieja.

„Brzmi jakby to powiedział jakiś ksiądz” (komentarz mojego przyjaciela, księdza).

To mi w ogóle przypomina rozmyślania sprzed… pięciu? sześciu? lat, kiedy myślałam sobie nad tym, czy jest miłość bez cierpienia i czy jest cierpienie bez miłości. Wtedy to było sprowokowane (pośrednio) tym:

//opisujemy: na płycie chodnikowej biały wzór krzyż=serce”, fragment pseudoceglanej kostki i brązowych butów//

Chrześcijaństwo nie pozostawia wątpliwości, że przez krzyż objawiła się największa Miłość, jaką można sobie wyobrazić. A nawet większa. Po prostu Największa. Wracając…

I po tych pięciu latach rozkminiania (nie zawsze dokładnie na ten temat) przynajmniej na jedno pytanie udało mi się [wewnętrznie] odpowiedzieć. Wewnętrznie, a więc nie trzeba się zgadzać. Ale… nie ma miłości bez cierpienia. A już z całą pewnością [moją wewnętrzną] nie ma Miłości (przez wielkie M) bez cierpienia:
Jeśli się kogoś kocha, naprawdę, głęboko i z głębi serca, to przychodzi taki moment, kiedy ta Miłość boli. Bo tęskni, bo ten Ktoś cierpi (a ja ~współcierpię), bo ten Ktoś rani, bo… bo jesteśmy ludźmi.
Ale jednocześnie w takim przypadku takie cierpienie stwarza możliwość do pogłębienia Miłości. Do głębszego przeżywania życia, relacji, do przebaczenia, do porozmawiania, do wspierania (choćby przez samą bezradną obecność)…

…no ale czy jest możliwe cierpienie bez miłości? To znaczy czy zdarza się, że ktoś cierpi i nie ma w tym ani trochę miłości, tęsknoty za miłością…?

Szczerze – nie wiem – ale wydaje mi się, że (jednak?) w tę stronę odpowiedź brzmi: tak. Przychodzą mi na myśl sytuacje poważnej choroby. A już zwłaszcza osób samotnych, bez rodziny, bliskich… i oczywiście, że można i wtedy kochać, i się uczyć miłości, ale jednak chyba tej miłości trzeba wtedy szukać… i z całą pewnością jest to cierpienie, które nie bierze się z miłości.
Potrzebny mi filozof! Żeby to rozkminić jakoś logicznie. Mimo posiadanego wykształcenia nie jestem pewna, czy nie robię jakiegoś błędu w tych implikacjach, równoważnościach i zawieraniach.

…wracając do napisu na murze. „W każde cierpienie wpisana jest zawsze jakaś obietnica”

Nadzieja. Nadzieja na pewno jest wpisana, bo jeśli w śmierć jest wpisana nadzieja zmartwychwstania, to jakoś do tej nadziei z każdego cierpienia dobrniemy 😉

Ale obietnica? A może… może jeśli założyć, że obietnica może się wypełnić, a cierpienie nie zniknąć?

Obietnica jest wpisana ogólnie w życie (wierzę). Obietnica Miłości i bliskości. Jak pisał kiedyś Paweł Witon w swoim HiQ:

Nawet jeśli
Pamiętaj
Ja Jestem

To też sprzed sześciu lat. Chyba nadchodzi czas podsumowań i pogłębienia dawnych przemyśleń.

Ktoś wie, jak to jest?
Nie wiem, czy to jest rzecz, którą się wie. Rozumem. Sercem być może.
Ktoś czuje?

eM.

PS Zdaje się, że to najmniej ekonomiczna pora na opublikowanie posta jeśli chodzi o oglądalność. Ten blog nigdy nie będzie znany, jeśli będę go pisać raz na pół roku po nocach. Ale co ja poradzę na to, że to w takich dziwnych momentach wena przychodzi (a jak nie opublikuję od razu, to potem nabieram wątpliwości, czy to ma sens). Przychodzi zresztą częściej, ale większość tematów jest nie-blogowa. Zbyt prywatna.
Przy okazji serdeczne pozdrowienia dla moich uczniów, którzy ten blog niewątpliwie wykryli (pytanie, czy śledzą).

PS 2 Miałam wenę, więc pisałam prawie jak strumień świadomości. Prawie. Może uda mi się to napisać kiedyś w większym porządku.