C. S. Lewis pisze:

„Tam, gdzie Nowy Testament nakazuje każdemu pracować, podany jest powód: aby miał co dać potrzebującym (por. Ef 4,28). Dobroczynność — dawanie ubogim — stanowi zasadniczą część moralności chrześcijańskiej: to ona wydaje się mieć decydujące znaczenie w świetle budzącej lęk przypowieści o owcach i kozłach.

W dzisiejszych czasach nieraz się słyszy, że dobroczynność powinna się stać niepotrzebna; że zamiast dawać ubogim, powinniśmy stworzyć takie społeczeństwo, w którym nikt nie cierpiałby ubóstwa. Całkiem możliwe, że powinniśmy stworzyć takie społeczeństwo. Jednak każdy, kto wobec tego sądzi, że już teraz można przestać dawać, bierze rozbrat z chrześcijańską moralnością.

Nie sądzę, żeby było możliwe ustalenie, ile należy oddawać potrzebującym. Obawiam się, że w tym przypadku jedyną niezawodną zasadą jest dawać coś więcej niż to, co jest nam samym niepotrzebne. Inaczej mówiąc, jeśli nasze wydatki na własny komfort, luksusy, rozrywki itp. są nie mniejsze od podobnych wydatków innych osób o zbliżonych dochodach, zapewne dajemy zbyt mało. Jeśli dobroczynność nie daje się nam we znaki ani w niczym nie zawadza, moim zdaniem jest zbyt skromna. Pewnych rzeczy powinniśmy sobie odmówić z powodu wydatków na cele dobroczynne. Mówię w tej chwili o zwykłych „celach dobroczynnych”. Konkretne niedole spadające na krewnych, przyjaciół, sąsiadów czy pracowników, które Bóg niejako podsuwa nam pod oczy, mogą wymagać czegoś znacznie większego — łącznie z poniesieniem ryzyka i zagrożeniem własnym. Dla wielu z nas największą przeszkodą w praktykowaniu dobroczynności nie jest luksusowy styl życia czy żądza bogacenia się, ale własny lęk — lęk przed niepewnością. Często trzeba w nim dostrzec pokusę. Czasami naszą dobroczynność ogranicza także pycha — doświadczamy pokusy, aby więcej niż potrzeba wydawać na ostentacyjne formy hojności (napiwki, gościnność), a mniej niż powinniśmy na tych, którzy naprawdę potrzebują naszej pomocy.”

C. S. Lewis, Chrześcijaństwo po prostu

*

Abstrahując od tego, że kocham Lewisa i jego super-logiczne wywody, złośliwości, przykłady i metafory (serio – cu-dow-ność!), to ten kawałek przypomniał mi o dziesięcinie i jałmużnie. O jałmużnie przypominały mi też ostatnie lekcje w szkole o islamie i jego pięciu filarach, o dziesięcinie zresztą też, bo w końcu średniowiecze… no i rzeczywistość.

Mogę się teraz zamienić w \postać sprzed trzech epok, która zaraz będzie narzekała, jak dzisiejszy świat przez konsumpcjonizm schodzi na psy. I jest to prawda, ale nic nie wnosi i nie o to mi chodziło. Chodzi mi raczej o te głosy, które pojawiają się w różnych przestrzeniach, z różnych stron do mnie dochodzą i są dowodem na to, że pieniądze nie mają w społeczeństwie ostatniego słowa.

Bo oto jest taki głos jak Lewisa – trochę radykalny, przynajmniej w moim odczuciu, ponieważ nie wyznaczający żadnej konkretnej kwoty, jaką należy przekazywać tym, którzy nie mają. Lewis nie wyznacza jej nawet procentowo – nie mówi, że to ma być 1%, 10%, 50% dochodów. Tylko mówi, że dobroczynność, żeby realnie zmieniała serce, to musi trochę uwierać.

I w sumie nie ma w tym nic nowego – wszak opowieść tę mamy już w Biblii, gdzie uboga wdowa wrzuca swoje ostatnie 2 grosze.
Chyba nigdy jej do końca nie zrozumiem. Ostatnie, serio?

Opowieść zresztą obecna w późniejszych legendach, jak choćby w tej, w której Bolesław Chrobry chciał wykupić ciało św. Wojciecha, miał zapłacić tyle, co ono ważyło, położył na wadze całe swoje bogactwo. A tu nic. Podeszła wdowa, położyła swój pieniążek, i bęc. Waga przechyliła się w drugą stronę, zaczęto zdejmować bogactwa królewskie, a na koniec okazało się, że waga jest w równowadze wtedy, kiedy na jednej szali leży pieniążek wdowy, a na drugiej ciało świętego. No i Prusowie mieli się z pyszna, niewiele zyskali na tej kuszącej transakcji.

*

Dziesięcina jako obowiązkowy podatek na utrzymanie duchowieństwa przeszła już do historii (z tego, co mówi Wikipedia, to w niektórych kościołach protestanckich nadal jest), wierni mniej lub bardziej dobrowolnie wrzucają na tacę i dają na Mszę, ale…

Niezwykle, naprawdę niezwykle inspirujące były dla mnie opowieści kilkorga moich znajomych o tym, że oni – dobrowolnie – płacą dziesięcinę. Niekoniecznie zawsze na Kościół, ale po prostu ze swoich wszystkich przychodów odkładają 1/10 nie na konto oszczędnościowe (to też im się zdarza), ale na to, żeby się tym podzielić. I na modlitwie pytają Pana, komu te pieniądze przekazać. Kto ich potrzebuje.

I to jest naprawdę niesamowite. Bo oni wcale nie są najbogatszymi ludźmi świata. Nawet nie są najbogatszymi ludźmi, jakich znam. Niektórzy żyją z tego, co ludzie – w podobnym geście – im dadzą. Więc jest różnie, raz łatwiej, raz trudniej, a oni niestrudzenie z tego, co mają – nawet jeśli to niewiele – odkładają 1/10 i ufają, że Pan się zatroszczy o to, czego im potrzeba. Zresztą ktoś mnie ubiegł i wcześniej o tym napisał 😉

Cóż masz, czego byś nie otrzymał mówił chyba święty Paweł. I taki zwyczaj nieustannie o tym przypomina. Bo ta dziesięcina to naprawdę „nie moje” pieniądze. Choć bardzo trudno jest podjąć decyzję, gdzie ją złożyć. Jest tyle kwestii, tyle miejsc potrzebujących pomocy – i tak wielokrotnie większej, niż jesteśmy w stanie dać. Bo też nie chodzi o zbawianie świata – to już zrobił za nas Ktoś inny. I tak – bezpośrednim skutkiem przyjęcia takiego stylu gospodarowania pieniędzy jest zaspokojenie (w pewnej mierze) potrzeb ludzi bardziej potrzebujących. Ale wychodzi na to, że to nie o to chodzi. A w każdym razie nie tylko o to. Że jest za tym głębszy sens i większy cel. O ile oczywiście wierzymy, że poza światem materialnym coś istnieje.

*

Zresztą… to, że jałmużna jest obecna nie tylko w judaizmie i chrześcijaństwie, ale również w islamie i pewnie jeszcze gdzieś indziej, może być znakiem czegoś uniwersalnie zapisanego w świecie. Choć islam ma swoje korzenie (też) w judeochrześcijańskiej kulturze. Ale przecież jest zupełnie inny. Dzielenie się tym, co mamy z tymi, którzy aktualnie nie mają, uczłowiecza nas… a może… „ubóstwia” – w znaczeniu „upodabnia do Boga”?